Trudno, prawdę powiedziawszy, znaleźć książkę równie pożyteczną, a zarazem równie jasno napisaną jak ta, której autorem jest znany włoski historyk i publicysta, Roberto de Mattei. W obronie tradycji, bo o nią tu chodzi, jest swoistym komentarzem autora do jego wcześniejszego dzieła Sobór Watykański II. Historia dotąd nieopowiedziana. De Mattei, wielki znawca dziejów Kościoła, próbuje wyjść naprzeciw krytykom i odpowiedzieć na zarzuty, że zbyt surowo potraktował tak sam II Sobór Watykański, jak i jego ojców. (…)

Tekst jest obszernym fragmentem przedmowy Pawła Lisickiego do polskiego wydania książki:

„W obronie Tradycji” – Roberto de Mattei – Wydawnictwo Key4 –

Materiał w całości ukazał się na łamach tygodnika „Do Rzeczy”.

De Mattei pisze: „Coraz bardziej celowe i pilne staje się ogłoszenie nowego Syllabusa czy też nowego professio fidei, połączonego z potępieniem współczesnych błędów. To jednak nie wystarczy. Konieczne jest, aby Najwyższy Pasterz egzekwował, z całą mocą i w pełnym zakresie, nie tylko swoją władzę nauczania, lecz także władzę rządzenia, której źródłem jest jego prymat jurysdykcyjny” (s. 182). I dodaje: „Jako zwykli wierni, członkowie Ciała Mistycznego, zwracamy się do panującego obecnie Pasterza Pasterzy, błagając go, aby nie uciekał przed wilkami i aby utwierdzał nas w wierze, wypełniając swą misję w sposób kompletny”. Słowa te były, można powiedzieć, odpowiedzią na wezwanie Benedykta XVI, który już na początku swego pontyfikatu w 2005 roku, wspomniał o potrzebie poszukiwania hermeneutyki ciągłości. Miałaby ona w zamyśle papieża, co się tyczy rozumienia II Soboru Watykańskiego, zastąpić panującą przez lata hermeneutykę zerwania. De Mattei napisał W obronie Tradycji w roku 2011. Czy jego końcowe wezwanie było przejawem realizmu? Czy Benedykt XVI, w młodości, jak sam wspominał, zwolennik nowości i otwarcia, mógł być teraz autorem Syllabusa modernistycznych wypaczeń? Czas szybko przyniósł odpowiedź.

Dwa lata po publikacji książki profesora de Mattei, mówiący tyle o potrzebie hermeneutyki ciągłości Benedykt XVI dokonał, na początku ogłoszonego przez siebie samego „Roku Wiary”, abdykacji, zrywając z jednolitą i ciągłą praktyką sprawowania urzędu przez papieży. W marcu 2020 roku, jego następca, Franciszek, zgodził się na to, by w oficjalnym periodyku Stolicy Apostolskiej „Annuario Pontificio”, określenie „wikariusz Chrystusa” zostało umieszczone wśród tytułów historycznych, tak jakby sam już nie wierzył w swoją władzę. Ten sam papież dokonał wcześniej szeregu posunięć, które wszystkie doskonale można opisać, odwołując się do „hermeneutyki zerwania”.

Nowe podejście do moralności seksualnej, nowa nauka na temat kary śmierci, nowe rozumienie roli innych religii, nowe rozumienie roli kapłanów. Nic lepiej nie pokazuje tej zmiany niż współczesne komentarze włoskiego historyka. W grudniu 2019 roku de Mattei pisał: „Teologia papieża Franciszka myli prawdy z błędami i tworzy bezładną mieszaninę, w której nic nie jest jasne, jednoznaczne i zdecydowane. Wszystko to wymyka się każdej pewnej definicji, a sprzeczność wydaje się być duszą myślenia i języka papieża”. Nie sposób wyobrazić sobie podobnych słów w odniesieniu do Benedykta XVI lub jego poprzedników. A w marcu 2020 roku de Mattei poszedł jeszcze dalej: „Benedykt XVI prawnie wyrzekł się pełnomocnictwa Piotrowego, bez wyjaśnienia zasadnych motywów moralnych, które mogłyby rzucić światło na ten skrajny akt. Papież Franciszek, ze swojej strony, prawnie zachowuje to pełnomocnictwo, ale nie sprawuje go, a nawet wydaje się, że chce pozbawić sam siebie najwyższego tytułu, jakim dysponuje, to znaczy tytułu namiestnika Chrystusa, w najnowszym wydaniu rocznika papieskiego Annuario Pontificio zapisanego jako tytuł historyczny, a nie konstytucyjny.

O ile Benedykt XVI wyrzekł się prawnego sprawowania wikariatu Chrystusa, to papież Franciszek niejako wyrzekł się moralnego sprawowania swej misji. Zawieszenie uroczystości religijnych na całym świecie, dotkniętym koronawirusem, wydaje się symbolicznym, ale zarazem rzeczywistym wyrazem bezprecedensowej sytuacji, w której opatrzność Boża zabrała duszpasterzom tych właśnie ludzi, których porzucili”. Przytaczam te ostatnie wypowiedzi, bo są one bardzo znaczące. Pokazują, że projekt nazywany ogólnie „hermeneutyką ciągłości” zakończył się kompletnym fiaskiem. Swoistym przypieczętowaniem niech będzie jeszcze jeden cytat z tekstu włoskiego historyka, opublikowanego w kwietniu 2020 roku. Pisze on, że „papież Franciszek, zamiast promować nabożeństwo do Maryi, chce pozbawić Ją należnych Jej tytułów. 12 grudnia 2019 r. papież zanegował możliwość ogłoszenia nowego dogmatu maryjnego (jako Maryi Współodkupicielki), oświadczając: Kiedy mówi się, że to lub tamto należy ogłosić, albo że taki dogmat należy ustanowić, nie popadajmy w głupotę. A 3 kwietnia 2020 roku powtórzył, że Najświętsza Maryja Panna nie prosiła o to, by być quasi odkupicielką czy współodkupicielką. Nie. Jest tylko jeden Odkupiciel. [Ona jest] tylko uczennicą i Matką”.

Trudno się dziwić tak gorzkim i mocnym słowom profesora de Mattei. W książce „W obronie Tradycji” wskazuje, powołując się na ks. de Aldama, że nauka o Maryi jako Współodkupicielce jest nauczana nieomylnie przez Kościół. Faktycznie, jej zwolennikami było wielu papieży i najwybitniejszych świętych. Tymczasem papież Franciszek nazywa te pomysły głupotą. Najważniejsze pytanie jakie stawia de Mattei brzmi: czy w ogóle zatem istnieje jakaś niezmienna, zawsze taka sama nauka Kościoła, czy też mamy do czynienia z pozorną niezmiennością, a doktryna katolicka, podobnie jak ideologie polityczne czy społeczne mogą dowolnie ewoluować pod naciskiem okoliczności? Autor oczywiście przyjmuje pierwszą tezę. Co zatem zrobić ze wszystkimi przypadkami różnych radykalnych zmian, które dokonują się w Kościele od połowy lat 60.? Współczesny katolicyzm od 2013 roku znajduje się pod władzą prawdziwego reżimu zmiany i nowości. Można by sądzić, że nie ma takiego aspektu wiary i doktryny katolickiej, który obecnie można uznać za pewny i niewzruszony. Powołując się na natchnienia Ducha Świętego papież Franciszek może, jak już pokazywał, z dnia na dzień zmienić całą dotychczasową naukę Kościoła. Jakie lekarstwo proponuje na to książka W obronie Tradycji? Mimo upływu czasu, zawarte w niej rozważania w niczym nie straciły na aktualności.

De Mattei celnie pokazuje korzenie kryzysu. Na pewno ani on, ani żaden inny badacz dziejów Kościoła nie mógł przewidywać, że od 2013 roku papieżem będzie człowiek, dla którego Tradycja i przechowanie dziedzictwa nie będą żadną pozytywną wartością. Ale de Mattei doskonale opisał posoborowy stan zamieszania i jego źródła. Prędzej czy później ktoś taki jak Franciszek musiał wstąpić na tron papieski. Od chwili, kiedy to „wraz z Lutrem i Kartezjuszem nawet do samego Kościoła przeniknął rodzaj subiektywizmu”, kiedy to „znaczenie zaczęto przywiązywać nie do obiektywnej prawdy dotyczącej poznawanego przedmiotu, ale do działalności podmiotu poznającego” w Kościele musiała zwyciężyć arbitralność woli i władzy. Nad prawdą odniosła zwycięstwo wola mocy, wola samodzielnego, arbitralnego nazywania. „Mamy więc do czynienia z hermeneutyką podmiotu, typową dla filozofii modernistycznej czy postmodernistycznej, w której poznający podmiot posiada pierwszeństwo przed obiektywnymi faktami będącymi przedmiotem poznania”. Oznacza to, że wola jednostki ma pierwszeństwo przed obiektywną prawdą.

Kiedy dochodzi do konfliktu między nią a prawdą, rozstrzyga prosty rozkaz zwierzchnika. Prawdą nie jest już przekazany, niezmienny, nienaruszony depozyt, ale to, co za prawdziwe uznaje wola władcy – papieża, biskupów, teologów. „Tym, co powinno się zrobić”, pisze de Mattei, „a czego niestety nie zrobiono z najbardziej kontrowersyjnymi dokumentami soboru, jest właśnie wykazanie ich zgodności z Tradycją. Nie wystarczy jedynie stwierdzić, że tak jest”. A dokładnie tak dzieje się w Kościele od soboru. Nie wykazuje się zgodności z Tradycją, ale stwierdza się, że ona występuje. Od pontyfikatu Jana XXIII tak czynili niestety kolejni papieże. Nie ma lepszego przykładu takiego postępowania, niż zmiana podejścia Franciszka do oceny moralnej dopuszczalności kary śmierci. Mimo, że przekonanie mówiące o tym, że pod pewnymi warunkami państwo może wykonywać karę śmierci należy do zwyczajnej nauki Kościoła, papież ogłosił, że tak nie jest. A przewodniczący Kongregacji Nauki Wiary kardynał Luis Francisco Ladaria stwierdził, że zaprzeczenie tradycyjnej nauki jest jej rozwinięciem. To jest właśnie prawdziwy triumf woli. Stwierdza się, że „A” i „nie-A” są tym samym i tyle. Tymczasem, znowu słusznie zauważa włoski historyk, „Magisterium Kościoła nie jest wyrazem arbitralnej woli papieża i biskupów: zależy ono od źródeł Objawienia”. Co jednak zrobić w sytuacji, gdy papież lub biskupi odrzucają tę regułę? Kiedy to stawiają się w roli sędziów nad Tradycją, czyniąc ze swego arbitralnego osądu regułę wiary? To właśnie jest źródłem choroby dręczącej Kościół od soboru. Choć choroba ta ujawniła sie w sposób tak ostry podczas pontyfikatu Franciszka, to jej początki sięgają co najmniej połowy lat 60. XX wieku.

Powszechnie uważa się, że jednym z najbardziej tradycyjnych dokumentów soboru była konstytucja o liturgii Sacrosanctum concilium. Wielu komentatorów do dziś twierdzi, że późniejsza, dokonana przez Pawła VI reforma liturgii, pozostawała z nią w sprzeczności. A jednak w artykule 50. Konstytucji czytamy: „Porządek Mszy należy tak przerobić, aby wyraźniej uwidocznić właściwe znaczenie i wzajemny związek poszczególnych części, a wiernym bardziej ułatwić pobożny i czynny udział. W tym celu obrzędy należy uprościć, zachowując wiernie ich istotę, należy opuścić to, co z biegiem czasu stało się powtórzeniem lub dodatkiem bez większej korzyści. Natomiast pewne elementy, zatracone w ciągu wieków, należy przywrócić stosownie do pierwotnej tradycji Ojców Kościoła, o ile to będzie pożyteczne lub konieczne”.

Wystarczy wczytać się uważnie w ten tekst, żeby zauważyć, że zdaniem autorów porządek mszy „należy przerobić”. Okazuje się, że znana im liturgia, ta, która jak na początku można było przeczytać w tym samym dokumencie, „jest szczytem, do którego zmierza działalność Kościoła, i jednocześnie jest źródłem, z którego wypływa cała jego moc”, jednocześnie cierpi na brak wewnętrznej spójności i ma wciąż – po kilkunastu wiekach – nie wyraża wiary całkiem jasno. Równie uderzające jest to, że, zdaniem autorów, Kościół dopuścił, by jego najświętsza liturgia w miarę czasu nagromadziła „powtórzenia lub dodatki bez większej korzyści”! Brzmi to dość surowo, nieprawdaż? Wyobraźmy sobie, że taką ocenę na temat swojej pracy usłyszałby architekt, ogrodnik albo nawet redaktor…

Ba, ale jak się okazuje, Kościół przez wieki nie tylko łączył ze sobą fragmenty bez ładu i składu, nie tylko gromadził w nadmiarze to, co zbyteczne, ale też „zatracił pewne elementy”. Czy można sformułować większy zarzut w stosunku do tych, co odpowiadają za najświętsze rytuały? Niech nikogo nie zwiedzie pozornie pełen szacunku ton i oględny język; przekaz jest jasny i radykalny. Doskonale też pokazuje, kto tu występuje w roli sędziego i jaką sobie przypisuje władzę. Mimo że, wcześniej papieże przez wieki podkreślali zbawienność, nieomylność, wspaniałość i nienaruszalność świętej liturgii, ocena ich dokonań jest, jeśli przyjąć za dobrą monetę słowa autorów Sacrosanctum concilium, bardzo krytyczna. Ten jeden artykuł klarownie pokazuje w jakiej roli wystąpili autorzy tekstu soborowego – uznali siebie nie za stróżów i strażników Tradycji, ale za sędziów nad nią. Miarą stało się ich arbitralne rozumienie tego, co jest zbytecznym dodatkiem do liturgii, a co zostało z niej zgubione. Miarą nie jest Tradycja, ale jej prywatne rozumienie i subiektywne pojmowanie przez grupę biskupów i teologów w latach 60. Nie zamierzam tu dalej zajmować się konkretnymi zmianami i reformą – ważne, że nawet w konstytucji stosunkowo zachowawczej wyraźnie słychać głos „subiektywnego, pewnego siebie, arbitralnego Ja”. W wielu fragmentach innych tekstów słychać go jeszcze wyraźniej.

Ten sam arbitralny głos subiektywnej, pewnej siebie jednostki, przejawia się w jeszcze większej mierze w okresie po soborze w różnych oficjalnych papieskich dokumentach. Oto inny przykład. Konstytucja Dei verbum (DV, 19) stwierdza: „Święta Matka-Kościół silnie i bardzo stanowczo utrzymywał i utrzymuje, że cztery wspomniane ewangelie, których historyczność bez wahania stwierdza, podają wiernie to, co Jezus, Syn Boży, żyjąc wśród ludzi, dla wiecznego ich zbawienia rzeczywiście uczynił i tego uczył aż do dnia, w którym został wzięty do nieba”. Na pozór sprawa jest jasna. Kościół bez wahania stwierdza „historyczność czterech ewangelii”. Naucza też, że „wiernie podają to, co Jezus […] rzeczywiście uczynił i tego, czego uczył”. Teoretycznie mamy tu zatem potwierdzenie obiektywnego charakteru nauk Jezusa zapisanych w ewangeliach. Jak zatem zrozumieć to, że we współczesnej teologii katolickiej ze świecą można szukać biblistów, którzy faktycznie owe twierdzenia dokumentu soborowego przyjmują? Dlaczego zdecydowana większość sądzi, że autorzy ewangelii nie tyle relacjonują to co mówił i czynił sam Pan Jezus, ile kreują treść wypowiedzi Pana Jezusa, odwołując się do późniejszych sporów i polemik wczesnych wspólnot chrześcijańskich i Synagogi? W jaki sposób od tego tekstu, tak pozornie obiektywnego i jasnego, doszliśmy do sytuacji, w której łatwiej znaleźć klasyczne stanowisko katolickie u konserwatywnych komentatorów protestanckich niż u biblistów katolickich?

Wszystko za sprawą jednego wtrętu: „dla wiecznego ich zbawienia”. Skoro ewangelie przekazały wiernie to co przekazały „dla wiecznego zbawienia”, to droga dla subiektywizmu została otwarta. Miarą tego czy tekst ewangeliczny naprawdę przekazuje czyny i słowa Pana Jezusa czy też nie, jest to, czy ów tekst da się wykorzystać „dla wiecznego zbawienia”. Kto dokonuje oceny? Poszczególni katoliccy bibliści. To co przekazane, już samo z siebie nie wiąże. Zresztą, jak pokazują kolejne dokumenty różnych watykańskich gremiów, nawet one nie czują się związane „historycznością” przekazów. „Ewangelie – głosi dokument Komisji ds. Kontaktów Religijnych z Judaizmem napisany w 1985 roku – są owocem długiej i skomplikowanej pracy redakcyjnej. […] Nie jest więc wykluczone, że pewne wzmianki wrogie czy też nieprzychylne Żydom miały za kontekst historyczny konflikty pomiędzy rodzącym się Kościołem a społecznością żydowską. Niektóre polemiki odzwierciedlają stan stosunków pomiędzy żydami a chrześcijanami w okresie znacznie późniejszym niż czasy Jezusa”. W istocie takie rozumowanie sprawia, że regułą wiary przestają być Pismo Święte i Tradycja, a staje się nią arbitralna decyzja aktualnego Magisterium.

Skoro punktem odniesienia nie są przechowane w ewangeliach słowa Zbawiciela – nie wiemy co on naprawdę powiedział, a co zostało włożone w Jego usta przez kościelnych autorów z końca I w. po Chr. – znajdujemy się w sytuacji bez wyjścia. Jedni egzegeci na przykład mogą uznać, że w całości nieprawdziwy jest dwudziesty trzeci rozdział Ewangelii św. Mateusza, bo jest niemożliwe, żeby Pan Jezus tak ostro krytykował faryzeuszy. Inni będą się upierać, że czymś nieprawdopodobnym są słowa Zbawiciela z ósmego rozdziału Ewangelii św. Jana. Inni jeszcze będą dowodzić, że fałszywy jest przekaz św. Marka, zgodnie z którym cały Sanhedryn wydał Jezusa na śmierć. Nie ma prawdy i fałszu, są tylko nieustanne, subiektywne interpretacje. Więcej. Dzięki takiemu podejściu można dowolnie czytać między wierszami i tworzyć na nowo taką postać Pana Jezusa, jaka odpowiada wymogom obecnej kościelnej polityki. Jeśli jej celem ma być na przykład polepszenie stosunków z judaizmem i rozwój dialogu, to zawsze można odkryć, że faryzeusze byli przyjaciółmi Zbawiciela, a On w zasadzie był ich uczniem. Całkiem niedawno przeczytałem dzieło pewnego katolickiego profesora teologii z Barcelony, który jakby nigdy nic pisał o… istnieniu jakiejś mniejszości członków Sanhedrynu, która broniła Jezusa. (…)

Na obecne zamieszanie jest zatem tylko jedno lekarstwo – jasne wskazanie błędów i ich wyraźne potępienie. Niezależnie od tego, kto je popełniał. „Czy niektórzy papieże mogą być – jak pisze historyk – hańbą dla Kościoła (Aleksander VI), zgubni dla Stolicy Rzymskiej (Leon X) czy też wyrządzać szkodę sprawie Kościoła (Klemens VII)? Ludwig von Pastor nie waha się użyć takich właśnie słów, które nie negują jednak zasady ubi Petrus ibi Ecclesia. Miłość i szacunek dla instytucji nie oznacza bezwarunkowej aprobaty aktów rządzenia jej najwyższych przełożonych. Stanowiłoby to niesprawiedliwość wobec prawdy, której oni są najwyższymi wikariuszami” (s. 94). W jeszcze większym stopniu niż do politycznych aktów papieży, odnosi się to do sprawowania przez nich urzędu obrońców wiary. Jeśli, jak słusznie wskazuje de Mattei, głównym źródłem obecnego kryzysu jest dominacja subiektywizmu, dostosowanie się do świata i kult człowieka, to trudno nie zauważyć, że błędy te przeniknęły do samej kościelnej hierarchii. Prawdziwym lekarstwem może być odwołanie się do tego, co zawsze i wszędzie takie samo – do Tradycji, której tak wielkim i skutecznym obrońcą jest od lat Roberto de Mattei. Niekiedy na jej straży stoi po prostu kierowany zmysłem wiary ogół zwykłych wiernych.

Paweł Lisicki, za Pch24.pl