Czytając literaturę katolicką z końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, napotykamy pewną szczególną chełpliwość autorów, satysfakcję z powodzenia tego, co mogliby nazwać swoją własną „chwalebną rewolucją” („the Glorious Revolution” – w tradycji anglosaskiej określenie przewrotu dokonanego w Anglii w roku 1688, kiedy pozbawiono tronu króla Jakuba II (w Szkocji VII), a  na tronie osadzono zażartego protestanta Wilhelma III – przypis tłum.). Byli przekonani, że udało im się, ot tak, stworzyć nowy Kościół, zbudowany na ruinach stuleci kontrreformacyjnego katolicyzmu o mentalności oblężonej twierdzy, na dobre już obróconego w proch i w pył.

Z biegiem lat jednak, a szczególnie wraz z nieoczekiwanym nadejściem Benedykta XVI, w periodykach i dziennikach panującego stronnictwa zaczyna pobrzmiewać inna nuta – nuta zaniepokojenia coraz bardziej nieodpartym faktem, że istnieje teraz alternatywa dla dominującego paradygmatu. Jest, co zaskakujące, konkurencja na wolnym rynku. Nagle słyszy się, jak dawni zwolennicy różnorodności i eksperymentowania piorunują na obecność Innego, dlatego tylko, że ów inny nie jest nasz. Inność jest bardzo dobra, dopóki nie staje się naprawdę znaczącą innością. Wtedy trzeba ją przetopić i zlać w koleinę zinstytucjonalizowanej jednomyślności. Promotorzy różnorodności zaczynają raptem brzmieć jak ci, którzy popierają „wolny rynek”, dopóki faworyzuje on wszechwładny rząd i wielkie korporacje.

Tradycyjny ryt rzymski, gdziekolwiek tylko wytryśnie jego źródło, przyciąga dusze spragnione Boga, a obok niego, czy też raczej w jego nurcie i z niego samego, wykwita kultura katolicka.

A jednak w wielu miejscach establishment nie może znieść tego nowego otwarcia się na łaskę. Za przesłankę uznaje to, czego fakty bynajmniej nie dowodzą: „Nie udostępnimy tego, ponieważ ludzie nie są zainteresowani i nikt nie przyjdzie”. Jest to desperacki wybieg człowieka, który czegoś się boi – być może obawia się, że to, co było wielkie i święte dla dawnych pokoleń katolików, mogliby uznać za wielkie i święte również katolicy dzisiejsi, którzy wcale tego dotąd nie znali.

Można by pomyśleć, że ludzie Kościoła powinni robić wszystko, co tylko rokowałoby zdobycie dusz dla Chrystusa, nawet zgodzić się na ów dziwny eksperyment Tradycji. Salus animarum suprema lex. Kiedy z instytucji wyciekają członkowie, kiedy miejscowy Kościół prawie nie ma już dla kogo sprawować sakramentów, można by oczekiwać, że jego pasterze sięgną nawet po tak desperacki i nieprawdopodobny środek jak powrót do tradycyjnych praktyk katolickich. Niestety, z upływem czasu przekonaliśmy się, że są tacy ludzie, a wśród nich aż nazbyt liczni hierarchowie, którzy wolą nawet utracić wiernych niż porzucić aggiornamento. Pusty kościół nie jest przynajmniej kościołem z Mszą łacińską, puste ławki przynajmniej nie zapełnią się licznymi rodzinami prowadzącymi edukację domową, zgłębiającymi tajniki łaciny, noszącymi mantylki i dającymi Kościołowi powołania. Przynajmniej takiej katastrofy udało się uniknąć.

Znak sprzeciwu i oścień dla ciała – oto powołanie tradycjonalisty w dzisiejszym Kościele. Może kiedyś to się zmieni i tradycjonalista będzie mógł znowu po prostu być  katolikiem, bez dokuczliwego odróżniania się, bez obowiązku krytykowania i wnoszenia sprzeciwu. W końcu przez długie wieki historii Kościoła każdy wierzący katolik był ipso facto tradycjonalistą. Nie stawał przed ryzykownym wyborem: czy być katolikiem pozostającym w oczywistej łączności ze wszystkimi wcześniejszymi pokoleniami, czy też być katolikiem awangardowym, poddanym aggiornamento.

Ktoś wnikliwie opisał Summorum Pontificum jako największy dowód słuszności – i gwarancję – hermeneutyki ciągłości. Być może w dłuższej perspektywie okaże się ono jedynym niepodważalnym dowodem samej ciągłości. Skąd mamy wiedzieć, że Kościół dzisiejszy jest tym samym Kościołem – dnia wczorajszego i wszystkich wieków? Ponieważ sprawuje tę samą liturgię, którą cechuje powolny rozwój pod wpływem Ducha Świętego. To właśnie jest oznaką i sztandarem katolickości.

Peter Kwasniewski
Źródło
(Artykuł ten jest fragmentem mojej nowej książki pt. Noble Beauty, Transcendent Holiness: Why the Modern Age Needs the Mass of Ages  [Kettering , OH: Angelico Press, 2017], 149-51).
(Szlachetne piękno, transcendentna świętość: dlaczego dziś potrzeba Mszy Świętej Wszechczasów)
Tłumaczenie: Ewa Monika Małecka
Zdjęcie: Joseph Shaw

Za: unacum.pl

https://multibook.pl/environment/cache/images/500_500_productGfx_17687/Szlachetne-piekno-Kwasniewski.jpg

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *