Zesłania w imperium rosyjskim były powszechną karą, ale też stanowiły pewnego rodzaju środek prewencji stosowany od co najmniej XVI wieku.  W czasach Piotra I wyodrębniono karę katorgi która stanowiła odrębną karę zesłania. Wprawdzie obie kary polegały na przymusowym przesiedleniu ale katorga wiązała się z przymusową, ciężką fizycznie pracą bez wynagrodzenia i osadzeniem w specjalnych więzieniach dla katorżników.

Zesłania w imperium rosyjskim były powszechną karą, ale też stanowiły pewnego rodzaju środek prewencji stosowany od co najmniej XVI wieku.  W czasach Piotra I wyodrębniono karę katorgi która stanowiła odrębną karę zesłania. Wprawdzie obie kary polegały na przymusowym przesiedleniu ale katorga wiązała się z przymusową, ciężką fizycznie pracą bez wynagrodzenia i osadzeniem w specjalnych więzieniach dla katorżników. Określenie „Sybirak” występuje przede wszystkim w dwóch znaczeniach. W Rosji nazywa się tak mieszkańców Syberii, natomiast w Polsce Sybirakami przyjęło się nazywać tych wszystkich Polaków, którzy byli zesłani i przymusowo osiedleni na Syberii („zesłani na Sybir”), skąd pewna część nie wracała. Na Syberii Polacy znaleźli się po raz pierwszy jako jeńcy wojenni w pierwszej połowie XVII wieku. Jednak właściwa historia polskich Sybiraków zaczyna się po rozgromieniu konfederatów barskich w 1768 roku. Kolejne fale zesłania z powodu uczestnictwa w spiskach, powstaniach, konspiracji, miały miejsce w latach 30. I 40. XIX wieku. Najwięcej Polaków trafiło na Syberię w wyniku klęski powstania styczniowego (lata 1863–1867). Oblicza się, że zesłano wtedy około 16,8 tys. Polaków oraz 1,8 tys. towarzyszących im osób. W ostatnim dwudziestoleciu XIX wieku „zsyłani” byli głównie uczestnicy nielegalnego ruchu rewolucyjnego. Od początku XX wieku liczba zesłańców nieznacznie, ale systematycznie rosła. Wśród nich byli ludzie skazani przez sądy oraz wygnani z kraju w drodze decyzji administracyjnej. W 1910 na Syberii przebywało od 48 do 52 tys. Polaków. Przed rozpoczęciem II wojny światowej Polacy zamieszkujący Związek Sowiecki stali się ofiarami licznych deportacji. Pierwsza z przymusowych wywózek została przeprowadzona w 1936 r.  Miejsce, do którego skierowano deportowanych była: Kazachska SRS. Liczba deportowanych: około 70 tys. Polaków W latach 1937-38 w ramach polskiej Akcji NKWD Jeżowa kontynuowano wywózki Polaków.  

10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir, przeprowadzona przez NKWD. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono około 140 tys. obywateli polskich. Wielu umarło już w drodze, tysiące nie wróciły do kraju. Wśród deportowanych były głównie rodziny wojskowych, urzędników, pracowników służby leśnej i kolei ze wschodnich. Sami deportowani o przeludnionych ponad wszelkie normy zwierzęcych wagonach w których była namiastka prycz, otwór w podłodze   do załatwiania potrzeb fizjologicznych oraz piecyk z beczki w centralnym miejscu do którego nie dostarczano opału, mówili że są to BIAŁE KREMATORIA.    Ludzie zamarzali żywcem a ich ciała wyrzucano na tory podczas  postojów. Do dzisiaj ich szczątki roznoszone są po okolicach przez wiatr i zwierzęta.   Jak do tego doszło? W wyniku agresji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 roku dla mieszkających tam Polaków oznaczało to zmierzenie się z nową władzą, która wszelkimi sposobami dążyła do wynarodowienia i zrusyfikowania obywateli polskich. Metody, jakimi posługiwali się Sowieci, były bardzo różnorodne: sowietyzacja oświaty, propagowanie wychowania laickiego, przymusowa paszportyzacja, która odebrała Polakom ich dotychczasowe obywatelstwo. Towarzyszyły temu terror i aresztowania. Fizyczna eliminacja tych, którzy wbrew wszystkiemu nie chcieli zapomnieć, że są Polakami, była istotnym elementem sowietyzacji zagarniętych ziem.   Wywózki objęły przede wszystkim polską elitę, która była częścią społeczeństwa najbardziej świadomą swej narodowości i przynależności państwowej. Deportowanych traktowano jako „element kontrrewolucyjny”, destabilizujący sowiecki ład na zajętych terenach. Usunięcie intelektualnej i kulturalnej elity było więc podstawowym warunkiem skutecznej sowietyzacji i pełnej aneksji Kresów.   Tragedia w czterech aktach Pierwsza wywózka rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku. Sowieci przygotowywali się do niej bardzo starannie.  Jej celem stali się osadnicy cywilni i wojskowi oraz pracownicy służby ochrony lasów i ich rodziny – w sumie ok. 140 tys. osób. Rozmieszczono ich w 115 osiedlach w 21 republikach, krajach i obwodach Związku Sowieckiego – głównie tam, gdzie przeważał przemysł leśny (obwody: archangielski, swierdłowski, południowe i zachodnie rejony Komijskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej oraz Kraj Krasnojarski). Niespełna miesiąc później, 5 marca 1940 roku, Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) nakazało wymordowanie 14 854 polskich oficerów i policjantów z obozów jenieckich w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz ponad 7 tys. osadzonych w więzieniach na Białorusi i Ukrainie.  

  Druga deportacja, rozpoczęta 13 kwietnia 1940 roku, objęła urzędników państwowych, policjantów, nauczycieli, działaczy politycznych i przedstawicieli ziemiaństwa. Szacuje się, że wywieziono wówczas ok. 61 tys. ludzi. Szczególnie dramatyczne były losy bliskich internowanych oficerów, jak w przypadku rodziny Chodorowskich z Knyszyna w województwie białostockim. Podporucznik rezerwy, dr Józef Chodorowski, służył w kadrze zapasowej 3. Szpitala Okręgowego w Grodnie, do sowieckiej niewoli dostał się w Baranowiczach. Taki sam los spotkał jego starszego brata Bronisława (także podporucznika Wojska Polskiego), który do wybuchu wojny pracował jako weterynarz w Święcianach. Obaj w odstępie kilku dni zginęli w Katyniu. W kwietniu 1940 roku ich rodzice zostali deportowani do Kazachstanu – na zesłanie jechali w czasie, gdy mordowano ich synów. W 1946 roku do kraju powróciła jedynie schorowana matka. Trzecia akcja deportacyjna z 29 czerwca 1940 roku objęła głównie tzw. bieżeńców, czyli uciekinierów spod okupacji niemieckiej, wśród których dwie trzecie stanowili Żydzi. Ofiarami tej wywózki stało się wielu przedstawicieli inteligencji, m.in. lekarze i ludzie nauki, a liczba wywiezionych to ok. 80 tys. Trafili na Syberię, w większości do obwodów: archangielskiego, swierdłowskiego, nowosybirskiego, do republik Komi, Maryjskiej, Jakuckiej i Kraju Ałtajskiego. Ta wywózka nieco różniła się od poprzednich: deportowanych przez kilka dni zwożono w miejsca formowania transportów i zapewniano ich, że wrócą na ziemie okupowane przez III Rzeszę. Ostatnia, czwarta deportacja zaczęła się 20 czerwca 1941 roku – w przeddzień wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej. Akcja była wymierzona w rodziny i osoby związane z deportowanymi wcześniej grupami ludności. Deportacja ta objęła również republiki nadbałtyckie i Mołdawię. Łącznie wywieziono 90 tys. ludzi, z czego ponad 22 tys. z tzw. Zachodniej Białorusi. Zesłańcy trafili do Kraju Krasnojarskiego, Ałtajskiego, obwodu nowosybirskiego i Kazachstanu. Trudno jest oszacować liczbę osób wywiezionych podczas ostatniej deportacji: badacze podają, że mogło ich być od 31 do 52 tys.  

Dobrowolnie pod pistoletem Scenariusz deportacji był zawsze podobny: łomotanie do drzwi kolbami karabinów w środku nocy, krzyki, bicie, popędzanie w trakcie pakowania, płacz kobiet i dzieci, ujadanie psów. Ten obraz najczęściej pojawia się we wspomnieniach deportowanych. W przypadku pierwszej zsyłki grozę sytuacji potęgował mróz, dochodzący w lutym 1940 roku do minus 40 stopni Celsjusza, a podczas wywózki w czerwcu 1940 roku – potworne upały. W ciągu kilkunastu minut ludzie tracili dorobek całego życia: „10 lutego 1940 roku był dniem rozstania z tym, co kochałam” – wspominała po latach jedna z sybiraczek. – Z rewolwerem enkawudzisty przy głowie ojciec podpisał dokument, że to z dobrej i nieprzymuszonej woli będziemy przesiedleni w inne miejsce. Nie będę opisywać, co działo się w ciągu dwudziestu minut, jakie mieliśmy do zebrania się. Była sobota i mama tylko chleb do pieca wsadziła… a więc i tego nie było na drogę. Szynkę z komory wyrwał ojcu enkawudzista, mówiąc, że tam u nich jest mnogo wszystkiego, ale żeby nie zapomnieć piły i siekiery zabrać. Pies mój, Burek, ulubieniec, z którym po polach biegałam w dzieciństwie, ujadał straszliwie. Rwał się tak bardzo, że myślałam, iż zerwie się z łańcucha i rzuci na tych, którzy przyszli nas skrzywdzić. „Swołocz” – okropne słowo – usłyszałam i padł strzał”. Deportacje przeprowadzały tzw. trójki operacyjne NKWD, działające według specjalnych instrukcji. Każda z trójek miała przydzielone po dwie lub trzy rodziny przeznaczone do wywiezienia. Po wejściu do domów funkcjonariusze oznajmiali decyzję o wysiedleniu, po czym przeprowadzali rewizję w poszukiwaniu broni. Następnie miał zostać zrobiony spis majątku pozostawionego przez wywożonych. Oddzielne wytyczne precyzowały, co rodziny mogły zabrać ze sobą: ubranie, bieliznę, obuwie, pościel, nakrycia stołowe, żywność na miesiąc, drobne narzędzia gospodarcze, pieniądze i kufer potrzebny do zapakowana dobytku. Wszelkie instrukcje jednak obowiązywały jedynie na papierze. Deportowanym kazano się pakować w ogromnym pośpiechu, a oszołomieni i przerażeni ludzie często nie myśleli logicznie. Wielu z nich nie zdołało zabrać ze sobą właściwie nic. We wspomnieniach deportowanych często pojawia się stwierdzenie, że dużo zależało od postawy funkcjonariuszy. Jedna z sybiraczek wspominała: „Żołnierze rozkazali nam tonem niedopuszczającym sprzeciwu lub pytań spakować najpotrzebniejsze rzeczy w ciągu 2 godzin. […] poruszaliśmy się w przerażeniu i poczuciu ogromnego zagubienia”. Inna zapamiętała, że „jak ktoś trafił na lepszego żołnierza, to nawet co nieco pozwolił zabrać. Nam nic nie pozwolili, mieliśmy tylko to, co na sobie”. Jeden z tych lepszych żołnierzy – jak wspomina pewien deportowany – „podszedł do mamy i wskazując na stojący obok kufer, szepnął „weź ciepłe rzeczy dla dzieci. Zesłańców czekała podróż trwająca nawet kilka tygodni. W bydlęcych wagonach, którymi jechali, były prycze, żelazne piecyki, a zamiast toalet – dziury w podłodze. Brakowało wody, ciepłych posiłków, opieki lekarskiej. W transportach szybko rozprzestrzeniały się wszy i pluskwy. Do tego dochodził potworny ścisk, dotkliwy szczególnie podczas upałów. Te urągające ludzkiej godności warunki często powodowały śmierć zwłaszcza najsłabszych: chorych, dzieci, osób starszych. Podróż była jednak zaledwie pierwszym aktem dramatu zesłańców. Szokiem po przyjeździe na miejsce okazywały się warunki mieszkaniowe, które zastawali deportowani. „Wzdłuż ścian baraków zbudowane były dwupoziomowe prycze o wymiarach około 2,5 m długości i prawie 170 cm szerokości. Z trzech stron obite były dartymi [łupanymi] deskami szerokości około 30 cm, tworząc swego rodzaju skrzynię bez jednego boku. Była to standardowa, uregulowana zapewne jakimiś odgórnymi zarządzeniami władz, powierzchnia domu – legowiska przeznaczona dla czterech osób. Do rodzin, które składały się z trzech osób, dokwaterowywano osobę samotną lub kogoś z rodziny pięcioosobowej” – opisywał Zbigniew Fedus, wówczas niespełna dziesięcioletni. Wielu zesłańców kwaterowano w ziemiankach i lepiankach, ciasnych i właściwie nienadających się do zamieszkania.   „Było strasznie brudno. Ściany niebielone, wymazane gliną, wojłoki naszpikowane wszami, a w ścianach pluskwy. W pierwszą noc tak nas pluskwy i wszy oblazły i pogryzły, że najmłodsza siostra dostała gorączki” – wspominała jedna z zesłanych.  

Udział ukraińców w deportacjach: Wspomina Stanisław Lasek: Polacy żyli w nieustannym strachu  http://wolyn.org/index.php/informacje/1381-polacy-zyli-w-nieustannym-strachu   29 października 2019 kolonia Terpin pow. Radziechów 10 lutego 1940 roku o godzinie czwartej rano kolonia nasza została otoczona przez sołdatów NKWD i Ukraińców. Gdy zaczęli dobijać się do drzwi, ojciec otworzył nasz dom. Wówczas sołdat z bagnetem na karabinie i dwóch Ukraińców wpadło do mieszkania, rozpoczynając rewizję (nazwiska Ukraińców – Wasyl Kucuper i Mikołaj Strilkow). Ojca trzymali pod bagnetem i bronią gotową do strzału, Wyrwana ze snu rodzina nie wiedziała, co począć. Powstał wielki płacz dzieci, których było ośmioro, gdyż najstarsze, brat Józef, było u kuzynów. Najmłodsza siostra Rozalia miała wówczas osiem miesięcy. Enkawudzista ogłosił zarządzenie „Wierchownoho Sowieta”, że „mamy tylko 40 minut na ubranie się, spakowanie rzeczy i opuszczenie domu”. Mama Zofia, słysząc to, zemdlała, a ojcu nie pozwolono się ruszyć. Najstarsza siostra Anna cuciła mamę i ubierała młodsze rodzeństwo. Czas uciekał. Brat Janek pakował rzeczy osobiste rodziny, a Ukraińcy kontrolowali, co bierze, i dużo rzeczy osobistych nie pozwolili zabrać. Gdy brat udał się do spichlerza po żywność, Ukraińcy odważyli 50 kg mąki i 25 kg kaszy jęczmiennej, przeznaczonej na paszę dla prosiąt, chociaż mąki było około 300 kg, a także większe ilości kasz, to Ukraińcy nie pozwolili wziąć. Dziewięcioletni brat Wojtuś niezauważony przez Ukraińców wbiegł do kurnika i zadusił 25 kur, wrzucił je do worka, a następnie na przygotowane sanie. Mieliśmy w domu tylko pół bochenka chleba, bo właśnie w tym dniu (sobota) miał być pieczony świeży. I to było wszystko, co pozwolono zabrać naszej licznej rodzinie. Po upływie 40 minut żołnierz zakomenderował: – „Wychadi wremia proszło!” Mama Zofia nie zdążyła się ubrać i w nocnej koszuli, ubrana w płaszcz, musiała wychodzić. Mróz był bardzo silny, dochodził do 30 st. poniżej zera. Po załadowaniu rodziny i dobytku na dwie pary sań, dołączono nas do kolumny rodzin sąsiadów, tak jak my wyrzuconych ze swoich domów. Zewsząd słychać było rozpaczliwy płacz dzieci, a także nieustanne wycie psów z naszej kolonii. Kiedy kolumna sań ruszyła otoczona żołnierzami na koniach, prowadzono nas nie wprost na stację Chołojów w prostej drodze 3 km, lecz jechaliśmy w kierunku wsi Dmytrów okrężną drogą 10 km. Mimo wczesnych godzin rannych, wzdłuż drogi po obu stronach stali Ukraińcy młodzi i starzy, urągając: – „Czas na was, Lachy!” Inni kiwali rękoma na pożegnanie, większość jednak milczała. Po drodze dołączyły do nas kolumny z Bełzowa i Strachowa, naszych kolonistów, nauczycieli z naszej szkoły w Dmytrowie oraz leśniczych (dwie rodziny). Gdy jechaliśmy przez miasto Chołojów, ludność żegnała nas łzami, jedynie Żydzi z czerwonymi opaskami na rękawach, uśmiechali się szyderczo do żołnierzy. Gdy przybyliśmy na stację, część wagonów była zajęta i załadowana. Do wagonu  załadowano 42 osoby wraz z bagażami. Tłok był niesamowity. W wagonie znajdowało się 18 dzieci do lat 12, w tym troje niemowląt, 6 dziewcząt, 7 kawalerów oraz rodzice w wieku około 50 lat. ( http://zeslaniec.pl/53/Relacje_z_zeslania.pdf ).   Józef Kurtyka (1929–2007) WSPOMNIENIA SYBIRAKA https://kresy24.pl/wp-content/uploads/2017/01/Krynica_95-96-www.pdf Rodzice posiadali gospodarstwo 8-hektarowe na Podolu, w pow. Brzeżany, woj. tarnopolskie. 10 lutego – deportacja Zima śnieżna i mroźna, na dworze ciemno, wcześnie rano słychać na kolonii szczekanie psów, głośne rozmowy, nawoływania, krzyki. Niebawem stukają i do naszych drzwi. Weszli ruscy żołnierze i Ukraińcy. Mówią abyśmy się ubierali, rewidują mężczyzn, przeprowadzają rewizję w mieszkaniu, szukają broni. Odczytują ukaz Wierchownego Sowieta, że nas przesiedlają. Zawiozą nas na stację kolejową do Krzywego. Możemy zabrać odzież i trochę jedzenia. Tam gdzie zajedziemy będziemy mieć wszystko, co potrzeba. A mogliśmy zabrać niewiele, gdyż na sanie oprócz babci i sześciorga dzieci niewiele już się zmieściło. Do ostatniego pokoju, w którym mieszkali Kuźniakowie, nie wolno nam było wejść. Byliśmy bez chleba, gdyż chleb czekał zaczyniony w dzieży. Tato zaprzągł konie do sań, w których ulokowano nas, wziął pościel, trochę ubrań i naczyń oraz żywność i kury, których kilka mama zdążyła zabić. Zabrałem też kilka szkolnych książek. Chciałem zabrać narty, ale Ukrainiec wyrwał mi je i rzucił w śnieg; żal mi ich było. Po drodze dołączamy do transportu sąsiadów z naszej kolonii. Wywożą wszystkich, tj. dwie rodziny Jurków, rodzinę Torchałów, Boryczków, stryja Leona, naszą rodzinę, dwie rodziny Głowackich i rodzinę Kanarskich. Wiozą nas na stację kolejową do Krzywego. – Na tej rampie zaczęło się nasze sześcioletnie piekło Sybiru – wspomina Jadwiga Romańczyk, emerytowana nauczycielka z Rzeszowa. W lutym 1940 r. miała 12 lat. Z trzy lata starszą siostrą Wandą oraz rodzicami Zofią i Wincentym Pelcami mieszkali we wsi Towarnia w powiecie dobromilskim. – Walenie kolbami do drzwi obudziło nas o piątej nad ranem – opowiada. Dwóch enkawudzistów kazało się szybko spakować. Jednym z nich był miejscowy Ukrainiec, którego chorej żonie dzień wcześniej mama Jadwigi zaniosła leki. – Wieczorem mamusia ratowała jego żonę, a on kilka godzin później nie pozwolił nam zabrać woreczka ze zbożem – wspomina. (https://www.rp.pl/historia/art16693541-groza-sprzed-70-lat )   We wsi Łanowce pow. Borszczów, 10 luty 1940: „Przyszli w nocy. Zerwali ze snu wszystkich domowników. Wystraszyli dzieci. Najbardziej płakała Kazia. Miała dopiero trzy lata. Sąsiad Masnyj (Ukrainiec), milicjant ludowy, przyłożywszy pistolet do głowy wujka krzyczał: – Czarnecki – przekrzykując płacz dzieci i lament żony – ja wiem, że ty masz broń. Ty lepiej oddaj ją po dobroci. Inaczej wpakuję ci cały magazynek w twój burżujski, polski łeb. Zrobię to bihme (przysięgam Bogu) na oczach twojej rodziny. – No, to strzelaj. Na co czekasz? – prowokował wujek wczorajszego sąsiada. Masnyj, kazał innym milicjantom rozpocząć poszukiwania. Szukano do rana, i nie tylko w domu. Szukano wszędzie, a szczególnie w warsztacie stolarskim i pomieszczeniach gospodarczych. Szukając zrywano podłogi, niszczono i rabowano wszystko, co było pod ręką W tym czasie oprawcy okładali rękojeściami pistoletów głowę wujka i krzyczeli, aby dobrowolnie wskazał miejsce ukrycia broni. W końcu zrezygnowani zabrali wujka, a wujence zapowiedzieli, że przyjdą później i będą kopać wszędzie, a broń i tak znajdą. Już na wozie, siepacz Masnyj cedził przez zęby: – Czarnećkij, ja tebe dobre znaju, ty proklatyj Lach. Ciebie trzeba zabić, bo ty byś nam tego nigdy nie darował, ale na szczęście to ty jesteś w naszych rękach i swojej rodziny już nigdy nie zobaczysz. Ty sukinsynu, zgnijesz w naszym radzieckim więzieniu. Daję ci na to słowo, że tak będzie! – krzyczał Masnyj wczorajszy sąsiad i znajomy. Wujka zabrali, najpierw do Borszczowa, a później do Czortkowa. Nie pomogły interwencje we władzach powiatowych u samego naczalnika. Wujka Władka wywieziono do Donbasu, do kopalni. Kilka miesięcy później, również w nocy zabrano wujenkę i jej córeczki na daleki Sybir. Według relacji cioci Frani, było to tak: Ktoś życzliwy powiadomił w nocy pierwszą ciocię Franciszkę, że zabierają wujenkę i dzieci. Powiadomiła moją mamę i pobiegły do domu, w którym mieszkała rodzina Władka. Władka dom stał na końcu ogrodu dziadka w odległości około 100–200 m od naszego domu. Widok na dom i podwórko zasłaniały zabudowania gospodarcze. Gdyby ciocię Franię nie powiadomiono, bylibyśmy zaskoczeni, że w nocy zniknęła rodzina Władka. Kiedy szybsza Franciszka dotarła do posesji brata zobaczyła, że na podwórku stoją zaprzężone sanie, a po podwórku chodzą jacyś ludzie uzbrojeni i węszą po zabudowaniach i coś pakują do worków. Wejścia do domu pilnowało dwóch czerwonoarmiejców z bronią. – Ty kudy? –  krzyknęli do cioci, kiedy chciała wejść do sieni. Znowu ten sam Masnyj – wyjaśnił, że to siostra i żeby przepuścili. Weszła do otwartego pomieszczenia, a była zima i około 30 stopni mrozu. Bronia, ubierając zapłakaną Kazię, także rzewnie płakała. Powodem płaczu dziecka była sukienka Broni. Miała rano odebrać ją od krawcowej. Wujenka zrezygnowana siedziała na łóżku i powtarzała: – Nie mogę znaleźć grubych pończoch i zimowych butów. Nie mogę się pakować i nie wiem, co mam zabrać ze sobą? Była całkowicie zagubiona. W tym domu, pełnym obcych ludzi, pokrzykiwań i ogólnego rozgardiaszu rzeczywiście nie można było niczego znaleźć. Przypuszczalnie dlatego, że inni milicjanci zdążyli upchnąć zapasy do worka. Ciocia Franciszka zdjęła swoje pończochy i podała Marii. Wojskowy – Rosjanin, chyba dowódca, zwrócił się do mojej mamy, która tam już była, ze słowami: – Dajcie jej prócz chleba dużo słoniny. Tam gdzie jedzie niczego nie będzie. To był jedyny człowiek, który nie ponaglał skazanych na zesłanie. W końcu na saniach ułożono skromny dobytek, bo na wiele nie zezwolono.” (Mieczysław Walków 16.01.2012. Urodziłem się we wsi Łanowce pow. Borszczów. Moje przeżycia opisałem na „Blogu”-  kronika Mietka W. na „Naszej Stronie” www.absolwenci56.szczecin.pl  ). „Wiosna (1941) Po wywiezieniu wujenki z dziećmi, ci dobrzy sąsiedzi splądrowali wszystkie zabudowania wujka. Zerwali nawet podłogę w warsztacie stolarskim. Dom, murowany z cegły i pod blachą, zajął natychmiast sąsiad, Ukrainiec, milicjant, który podczas wywózki wujenki najbrutalniej ponaglał ją do opuszczenia domu. Aby obraz był pełniejszy, wspomnę, że przykład zachowań sąsiada wujostwa, nie był odosobniony. Był jakby powszechny w takich przypadkach. Tenże sąsiad, potrafił w jednym dniu zrównać z ziemią dotychczasowy dom – lepiankę, w którym się gnieździł z żoną, małą córką i babką i przenieść rodzinę do nowego domu, na który nigdy by nie zapracował.”  ZESŁANIE NA SYBERIĘ „W nocy z 23 na 24 sierpnia 1940 r. usłyszałem gwałtowne kołatanie do drzwi. Zapytałem zwyczajnie: „Kto tam? – Otwórz to się przekonasz – brzmiała odpowiedź. To oni. – Wiadomo kto i po co. – Pomyślałem i otworzyłem drzwi. Wtargnęli: oficer NKWD oraz samozwańczy sudija (sędzia) z Gnojna również w mundurze NKWD, rozpoznał go bowiem brat Bolesław oraz sołdat z karabinem, a na nim bagnet. Dalsze zdarzenia potoczyły się wartko: „Subirajtis z wieszczami. Pajediesz z nami!” – brzmiała krótka komenda. Jedyne 20 minut na spakowanie swoich rzeczy. Nie było czasu na zastanawianie się. Chwytałem wszystko, co się dało, głównie odzież. Brata Bolka sparaliżował strach do tego stopnia, że nie mógł się nawet ubrać, poza tym był inwalidą jeszcze z czasów I wojny światowej. W tym czasie kiedy łomotali do drzwi, siostra Felicja zachowała przytomność umysłu i bez wahania nawiała przez okno. Przypominam sobie, że gdy zabierałem rzeczy spiesząc się, oficer NKWD nic nie mówił, tylko rozglądał się po kątach. Tymczasem ten samozwańczy sędzia, Ukrainiec z Gnojna, popędzał mnie słowami: „Po co to wszystko bierzesz? Pojedziesz niedaleko, a tam wszystko jest.”. Natomiast ten sołdat, który z karabinem pilnował mnie, gdy tylko znaleźliśmy się sam na sam, mówił do mnie cicho po rosyjsku: „Bierz wszystko. Tam nie ma nic. A jeśli ci teraz coś niepotrzebne, to sprzedasz komukolwiek. Bieri wsio.”. Najgorszy diabeł, był ten Ukrainiec z Gnojna. W końcu co zdążyłem, zabrałem. Wsiedliśmy na wóz i odjazd. Muszę zaznaczyć, ze w pokoju, po drugiej stronie domu, mieszkał mój brat Tadeusz Dolecki z żoną i dzieckiem. Jego również zabrali na drugim wozie, jako osobną rodzinę i zawieźli nas do Włodzimierza Wołyńskiego na stację kolejową. Tam już były podstawione wagony towarowe, do których ładowano ludzi. Istniał bałagan i zamieszanie. W czasie załadunku brat Bolesław Dolecki poprosił strażnika, by mu pozwolił przynieść wodę do wagonu. Gdy ten pozwolił, wziął wiadro, poszedł i już nie wrócił, udało mu się nawiać. Ja ze względu na mamę Feliksę uciec nie mogłem. Brat mój Bolesław, opisał tę tragedię wówczas, gdy znajdował się we wsi Swojczów, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński..” (Sławomir T Roch).

 8  –  10 lutego 1940 roku NKWD dokonało deportacji około 250 tysięcy Polaków oraz kilka tysięcy Ukraińców, Żydów i Białorusinów , obywateli Rzeczpospolitej , głównie do Kazachstanu i na Syberię. Rozkaz o deportacji podpisał Iwan Sierow, zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych (Ł. Berii) i zarazem szef NKWD Ukraińskiej SRR.  W rozkazie pisał: Plan deportacji musi być opracowany w najdrobniejszych szczegółach i zrealizowany przez trójki wykonawcze w każdym obwodzie i rejonie. Zadanie to należy wykonać przy zachowaniu zupełnego spokoju, tak by nie wywoływać demonstracji lub paniki wśród miejscowej ludności. Oskarżeniem było uznanie tych osób za „element społecznie niebezpieczny” (SOE –  socjalno opasnyj element). Nikt nie otrzymywał żadnego konkretnego oskarżenia ani wyroku, nie wiedzieli też na jaki okres czasu są przesiedlani. Niektórym grupom na miejscu przesiedlenia mówiono, że pozostaną tu 20 lat.  Listę Polaków do deportacji przygotowywał miejscowy tzw. Komitet Ukraiński, natomiast zatwierdzała ją rejonowa „trójka” NKWD, w której składzie najczęściej był miejscowy Żyd i Ukrainiec. Pierwsza deportacja objęła głównie: osadników wojskowych, urzędników państwowych średniego i niższego szczebla (urzędnicy wyższego szczebla byli już wcześniej aresztowani i skazani, część z nich  Sowieci już wymordowali), służbę leśną, część kolejarzy. Przesiedlano całe rodziny, z dziećmi, starcami i chorymi. Często pustoszały całe wsie. Domowników budzono  brutalnym łomotem w drzwi, zwykle między północą a  godziną  2oo w nocy i dawano od pół godziny do 2 godzin czasu na spakowanie się. Na miejscu pozostawał praktycznie cały dobytek, na sanie ładowano tylko część ubrań i żywności. Saniami wywozili ich do najbliższej stacji kolejowej sąsiedzi Ukraińcy pod eskortą jednego enkawudzisty i dwóch milicjantów, którymi najczęściej byli miejscowy Żyd i Ukrainiec. Mróz wówczas wynosił około -25°C. Na stacjach kolejowych czekały wcześniej już zgromadzone wagony towarowe. Zaskoczenie było całkowite, przerażenie, bezradność, płacz dzieci, rozpacz. Na stację kolejową przywożono osoby nawet niekompletnie ubrane, zerwane ze snu, zszokowane, a nawet zamarznięte na śmierć. Z województwa tarnopolskiego i stanisławowskiego wywożono także „kułaków”, czyli rodziny posiadające powyżej 12 ha ziemi (20 mórg). Np. z powiatu kosowskiego wywieziono wszystkich mieszkańców wsi: Świętego Józefa, Świętego Stanisława i Cieniowej. Z powiatu borszczowskiego ze wsi: Janówka, Słoneczna, Chodykowicka, Turlecka, Duniowa. Z powiatu samborskiego całą ludność ze wsi: Strzałkowice, Biskupce, Wojsztyce i Nadymy oraz z okolic Horodenki i Grzymałowa.  Ze Stryja i okolic odjechało 6 transportów liczących do 40 wagonów w każdym. W wagonie umieszczano od 40 do 75 osób. Z Halicza wyjechało 400 wagonów z Polakami, ze Stanisławowa 900 wagonów. Wagony towarowe miały pozabijane deskami okna, w kącie wydrążoną dziurę na załatwianie potrzeb fizjologicznych. Podróż trwała przeciętnie trzy miesiące. Po drodze od chorób i głodu umierały dzieci , starcy i osoby słabsze, a ich ciała wyrzucane były z wagonów na torowiska podczas krótkich postojów, zwykle co drugi lub trzeci dzień.   W kolonii Zarzeczyca pow. Sarny: „Z powodu donosu miejscowych Ukraińców, zostało deportowanych w 1940 r. przez Sowietów w głąb ZSRR dwóch gajowych wraz z rodzinami. Dalszych informacji brak”  (Edward Orłowski, w: http://www.krosno.lasy.gov.pl/documents/149008/17558056/martyrologium+).  We wsi Żurów pow. Rohatyn na skutek fałszywych doniesień miejscowych Ukraińców NKWD aresztowało i zesłało na Sybir, skąd już nie powrócił – proboszcza ks. Stanisława Rysikowskiego.     10 lutego W osadzie wojskowej Płaszowa Królewska gmina Tosłuchów pow. Dubno podczas deportacji ludności polskiej uciekł jeden z osadników wojskowych o nazwisku Mleczko. Sąsiedzi Ukraińcy wytropili stodołę w której się ukrył i żywcem spalili go. 12 – 15 kwietnia 1940 roku w drugiej deportacji na Sybir Sowieci wywieźli około 300 tysięcy Polaków. Były to głównie rodziny wojskowych, urzędników, policjantów (którzy już wcześniej byli internowani lub aresztowani przez NKWD lub milicję ukraińską – obojętne, czy był to ojciec, syn czy zięć), Ponadto deportowano rodziny działaczy społecznych, nauczycieli, kupców i inne rodziny inteligencji polskiej. Ze Lwowa deportowano około 12 tysięcy Polaków, z Drohobycza – 5 tysięcy, z Borysławia – 3 tysiące, ze Stanisławowa – 4 tysiące. Deportowano także całe wsie, np. z powiatu wołkowyskiego: Nowosiołki, Koladycze, Łyskowa, Senipowa; z powiatu przemyskiego: Krowniki, Choszczowice, Bojewice, Bratycze, Chałupki, Hermanowice, Mościska, Szechnieje. Z powiatu czortkowskiego z osady Bartoszówka wywieziono 84 rodziny, z 87 tam mieszkających. Historycy szacują, że liczba  deportowanych powinna być podawana w milionach jednak jest problem. Od ponad trzech dekad  rządy w Polsce  nie są zainteresowane badaniem losów Polaków, bo przecież to mogło urazić wrażliwość „braci” rosyjskich a z drugiej zaś strony „braci” ukraińskich.

Za: Kresowy Serwis Informacyjny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *